Upalny Chorzów 2017

W tym roku trzeci już raz z rzędu gościliśmy na Zjeździe Rycerstwa Chrześcijańskiego w Chorzowie, organizowanym przez Bractwo Bożogrobców (o zeszłorocznej wizycie możecie poczytać Tutaj).

Zwykle wyjazdem tym zawiaduje Bartosz, który miejsce to obrał za swój doroczny pojedynek z Piotrem Krigerem (rok temu razem walczyli w finale). Niestety, ponieważ życie chłoszcze, Bartosz wraz ze sporą częścią naszej wężowej kompanii musiał wycofać się z udziału.

Morale zaczęło szwankować, w głowie zaczęły tłuc się niespokojne myśli („ech, a może by tak jednak piwko i kanapa”). Wygrała chęć przygody i tak oto we czwórkę ruszyliśmy na Górny Śląsk!

A przepraszam, w szóstkę bo jeszcze Jonasz i Mr. Szatan

Na miejscu okazało się, że Chorzowska impreza rozrosła się do takich rozmiarów, że z bólem znaleźliśmy miejsce na namiot w przeznaczonej do obozowania strefie. Milion ludzi, serio! Rano po krzepiącym śniadaniu, złożonym z przepysznej chorzowskiej-bułko-kajzerki, tradycyjnie zostaliśmy przetransportowani do miasta na mszę, udział w przemarszu i rozpoczęcie. W tak zwanym międzyczasie złapaliśmy jeszcze poranną kawkę. Mr. Szatan przysypiał, co było robić…

Tymczasem w skansenie impreza się rozkręcała. Warto tu zaznaczyć, że program turnieju jest naprawdę solidny i nudzić się ciężko. Zobaczyć można było min.: wszelkiej maści średniowieczną przemoc w wydaniu turniejowym, turniej łuczniczy z ciekawymi konkurencjami, pokazy tańca i tańca z flagami, pokazy konne, sokolnicze, artyleryjskie, atak XIIItkowców na wiatrak ala don Kichot. Działo się. Myślę, że organizatorzy takiej jednej, podobnej stylowo imprezy zaczynającej się na G., mogliby się od Adama Liska (gł. orga) nieco nauczyć. Nas trochę dobiło słońce, które bezlitośnie prażyło praktycznie cały dzień, wysysając z nas resztki sił życiowych.

Z wielkim trudem powlokłem się na turniej łuczniczy, na którym jedynym moim sukcesem było to, że zrywając Tajgerowi cięciwę w  łuku, nie połamałem mu także samego longbowa. Go me.

Próba kupienia nowej cięciwy na miejscu oczywiście się nie powiodła. No cóż, próbowałem!

 

 

Na pocieszenie poszliśmy uzupełniać płyny do miejscowego centrum handlowego, gdzie Katarzyna wzięła udział w zupełnie nowej konkurencji… . Zwycięzcą był automat, który zeżarł 5-taka.

 

Błędnik Brego wystawiony na szwank!

Wieczorem przy dźwiękach średniowiecznej muzy wpadliśmy na genialny pomysł uczenia Marioli gry w kości. Oczywiście granie bez stawek to nuda. W ruch poszły orzeszki, pestki słonecznika i miśki żelki.

Nie zna prawdziwych emocji ten, komu na stół nie wjedzie ostatni wiśniowy !

dawaj go!

W tle wesoło grała kapela, w tym nasi ulubieńcy z zeszłego roku węgierski Szelindek. Niestety nie było ataku na scenę, pogo zatrzymało się na asfalcie, gdzie odbywały się dzikie harce (yo).

Czas upłynął też pod znakiem „Gry w Pe”. Hitem wieczoru do zgadnięcia było słowo „Bożogrobiec” (Pobożny, pobielony, przemykający pomiędzy pawilonami).

Następnego dnia, po kolejnej pożywnej bułeczce, wszystkie grupy reko zebrały się na uroczysty apel.

Byliśmy i my! Co prawda ledwo, ale załapaliśmy się akurat na wyczytywanie, gdzie tradycyjnie przekręcono naszą nazwę na AGNUS in herba. Może to ze względu na baranka Jonasza.

Czwórka Amigos!

Zakręciliśmy się też dość szybko przy stanowisku z grami, gdzie Mariola z Kafarem grali w patyczki, a potem ja rozegrałem zaciekłą batalię w „zmutowane” alquerque.

W drodze powrotnej zrobiliśmy jeszcze mały objaździk i wylądowaliśmy w Ogrodzieńcu, aby szybkim krokiem zwiedzić ruiny zamku.

 

I tak oto zakończył się nasz udział w kolejnej edycji chorzowskiej imprezy. Mam nadzieję, że za rok ponownie uderzymy, ale mocniejszym squadem! Szlungwa w Krzokach out!

Więcej zdjęć znajdziecie na naszym profilu FB.

Share

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *